środa, 29 stycznia 2014

Zimowe spacery

Wczoraj po raz pierwszy spotkało mnie to, o czym Młoda Matka kilka razy pisała.
A otóż wychodzimy sobie z mieszkania, ja i Rybka opatulona maksymalnie w wózku, i spotykamy (nieznaną nam dotąd zresztą) sąsiadkę z góry.


Sąsiadka na nasz widok zatrzymuje się jak wryta. 
S: Z takim maleństwem na taką pogodę?
Uśmiecham się najszerzej, jak się da*.
J: Tak, byliśmy u lekarza i zalecił codzienne wychodzenie. Nawet na taką pogodę. Koniecznie**.
S: Rozumiem, ale ziiiimno...
J: Jest dobrze ubrana.
S: No, ale nawet dorosłemu zimno.
Znów uśmiecham się szeroko i idę w swoją stronę.

Jeśli ktoś myśli, że spacery z maluszkiem w taką pogodę, to zachcianka matki (hm?), bo to przecież czysta przyjemność, to... znaczy, że nie ma w tym zakresie doświadczeń matki. 

Spacer z wózkiem zimą w naszym wykonaniu to:
1. Przygotowanie.
Przewijanie Rybki. Czasem związane z przebraniem całości. Karmienie. Niekiedy powtórne przewijanie (tudzież przebieranie). Dalej ubieranie***. Każda część garderoby okupiona głośnym niezadowoleniem dzidziusia, bo bardzo lubi zdejmować ubranka (zaczęła tak się bawić swoimi skarpetkami), ale już zupełnie niechętnie cokolwiek zakłada. Może się również zdarzyć kolejne przewijanie i ubieranie zaczyna się wtedy od początku... 
Czas jest tutaj względny: może być tak, że człowiek zdąży się uwinąć ze wszystkim w jakieś pół godziny, a może to trwać dwa razy dłużej, a nawet i trzy (przy odpowiedniej częstotliwości przewijania).

2. Część właściwa.
Kilka okrążeń bloku, albo spacer po alejkach, albo spacer przez całe osiedle, albo jeszcze przycupnięcie na ławce z marchewką i książką w dłoni****. Wszystko zależne od pogody zewnętrznej i wewnętrznej (Rybki i Wielorybki razem wziętych).

3. Powrót.
Przyjazd pod blok. Otrzepanie kół (dyżurną zmiotką, która ma swoje stałe miejsce w koszyczku wózka). Wejście. Przed drzwiami dodatkowa gimnastyka z przecieraniem kół szmatką i rozkładaniem szmatek w przedpokoju, żeby z wózka nie ciekło wprost na podłogę (a i tak cieknie). 

4. Po powrocie.

Wyjęcie maluszka z wózka. Zdjęcie całego zestawu ubranek wyjściowych (patrz: przypisy). Kolejne wycieranie wózka, bo nadal z niego kapie, a w czymś dzieciątko musi się po domu poruszać. 

Pomyśleć, że niekiedy część właściwa trwa tylko 15 minut, a cała reszta kilkakrotnie dłużej.
Hah! A i tak mam świadomość, że, jak Rybiątko zacznie biegać, to wychodzenie na zewnątrz będzie z dziesięć razy trudniejsze...
No i pewnie pojawia się pytanie: w takim razie po co to robić? Po co wychodzić?

Dla zdrowia. 

Przede wszystkim dziecka. Duszne mieszkania, z których zimą kaloryfery robią Wyspy Bahama, wcale nie sprzyjają małym dzieciom. A jak już pewnie nie raz słyszeliśmy - wcale nie wychłodzenie jest dla dziecka gorsze, ale właśnie przegrzanie.
Gdzieś daleko, daleko dalej w hierarchii - również dla zdrowia matki. Żeby miała okazję chociaż raz dziennie wychynąć z czterech ścian.

* Bo wiem, że pani tak z dobroci serca.
** Poważnie.
*** Typowy ubiór na taką pogodę? Proszę bardzo: body długi rękaw, kaftanik, półśpiochy bawełniane, sweter, spodnie welurowe, szalikogolf (bo nie umiem tego nazwać inaczej), kombinezon, czapeczka bawełniana, czapka ciepła, rękawiczki (lub też ciepłe skarpetki, które spełniają tę rolę). Kochana całość zapakowana w polarowy śpiwór do wózka i przykryta nakładką (nie wiem, jak to nazwać) na wózek. Dodatkowo oczywiście dyżurny kocyk w wózku - na wszelki wypadek.
**** Marchewka do jedzenia, książka do czytania oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Za każde słowo - bardzo dziękuję.