czwartek, 25 września 2014

Plany planami...

... a życie życiem.
W końcu muszę zapamiętać sobie, że jeśli coś idzie zbyt perfekcyjnie, to znaczy, że to po prostu nie może się udać.
Przypomniało mi się o tym dziś.

Sytuacja wyglądała tak: 
Wieloryb i ja z Rybką wybieraliśmy się wieczorem na spotkanie z większą grupą osób. Przydałoby się więc "nakarmić" Wieloryba zaraz po powrocie z pracy, zdążyć ubrać Rybkę i ją też nakarmić, żeby wytrzymała trochę wśród ludzi. Jednocześnie dobrze by było, żeby wcześniej trochę się zdrzemnęła, bo w ciągu dnia mało co spała i inaczej będzie bardzo marudna, albo zaśnie nam w samochodzie, potem się obudzi i będziemy znów mieć "dyżur" przy niej do północy.

Myślałam o tym wszystkim od ładnych paru godzin i zaplanowałam sobie to - jak mi się wydawało - całkiem nieźle. Zaczęło się od usypiania Rybki (na jakieś 1,5 godziny przed przyjściem z pracy Wieloryba). Oczywiście mimo tego, że według wszelkich danych powinno jej się chcieć spać, na śpiącą wcale nie wyglądała, ale po pół godziny się udało. Potem zdążyłam ogarnąć dom, siebie, makijaż, odgrzać obiad i odstawić porcję dla Rybki. Wrócił Wieloryb, fajnie, zjedliśmy razem obiad. A to rzadko się zdarza, najczęściej, kiedy on wraca, nie może się posilić, bo Rybka - mimo, że czasem całkiem najedzona chce zjeść wszystko z jego talerza. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby on mógł jednocześnie też jeść, ale nie da się - bo musi ją trzymać na kolanach, uważać, żeby nie zdjęła ze stołu innych rzeczy, tymczasowo dla niej niebezpiecznych, reagować, kiedy się krztusi, itp.* Ja też niewiele mogę pomóc, bo w tym momencie zupełnie się nie liczę, Tatuś jest w centrum uwagi i musi mieć Córeczkę na kolanach lub rękach... Tak że tym razem jedliśmy w ciszy i spokojnej atmosferze.

Po czym przyszedł moment, kiedy Rybka powinna już wstać. Hm. Spała dalej. Zgodnie z zaleceniami, że nie powinno się budzić dziecka uznałam, że możemy jeszcze chwilę poczekać. Wieloryb się położył, odpoczywał. Ja dokończyłam, co było jeszcze do zrobienia, spakowania, przygotowałam jej ubranie na wyjście, rzeczy do przewijania i dopiero wtedy przyszłam do Rybki i ją pogłaskałam - natychmiast otworzyła oczy, więc chyba już nie spała tak mocno. Pomyślałam - super. Poszłyśmy na nocnik, wszystko fajnie. Wieloryb w międzyczasie posprzątał kuchnię. Wszystko na czas, wiedzieliśmy, że jeszcze jest dobrze z "licznikiem".

I tu się zaczęło.
Powiedziałam Wielorybowi, żeby rozłożył krzesełko do karmienia, ja przygotuję obiad do podania Rybce (barszcz czerwony z ziemniakami). Weszłam do kuchni, zlokalizowałam barszcz, ale żadnych ziemniaków...
- Kochanie, gdzie są ziemniaki?
- Wyrzuciłem.
- Jak to wyrzuciłeś?!
- Normalnie, myślałem, że były stare.
- Nie, to były dzisiejsze ziemniaki, na obiad dla Rybki. Co my jej teraz damy?!

Chwila gorączkowego myślenia i w końcu padło na makaron. Naprawdę nigdy nie jedliście barszczu czerwonego z makaronem? Nie? Ja też nie. No, ale trudno. 
Makaron gotował się i gotował. W końcu się zrobił, zaczęłam karmić Rybkę. Najpierw jadła elegancko, ale potem zaczęło się... plucie i parskanie. Widzicie to? Parskanie barszczem czerwonym na siebie, matkę (ubraną przecież do wyjścia) i białą ścianę? 
Czy Rybka miała śliniaczek? Oczywiście, taki na rączki. Czy wytrzymał? Oczywiście, że nie, kiedy go potem zdjęłam, okazało się, że buraczane plamki są na wszystkim: body, kaftaniku, rajstopach, a oczywiście czas pędził i nie było go tyle, aby zastanawiać się nad zapieraniem czegokolwiek.
Czy białe pasy przy krzesełku wytrzymały zderzenie z barszczem? Oczywiście, że nie, pomogło to nam jedynie podjąć decyzję o tym, że białe pasy przy krzesełku do karmienia są ZŁE i trzeba kupić zdecydowanie jakiś inny kolor i je wymienić.

Nooo... dobra. Widząc, jak się mają sprawy, wysłałam Wieloryba do samochodu, żeby spakował wszystko, co mamy do spakowania, zabawki też, a ja zajmę się przebieraniem Rybki. Oczywiście było to trudne, bo ona nie znosi przebierania, jak pewnie większość maluchów. W dodatku nie przewidziałam, że tyle ubranek będzie do zmiany (z powodów buraczanych), bo w planie miałam po prostu założyć na nie kolejną warstwę - zimno. Tymczasem okazało się, że przynajmniej niektóre z nich muszę zmienić, bo są całe upaprane. Czyli trzeba wybrać, wyjąć i założyć kolejne. Uf. Udało się.
Wskoczyliśmy do samochodu.

Na miejsce spotkania dotarliśmy spóźnieni. O jakąś godzinę.

Szalenie nie lubię się spóźniać! A wiem, że teraz spóźniam się bardzo często. Najgorsze z tych spóźnień są te, które w ogóle NIE POWINNY się wydarzyć. Bo tak sobie świetnie wszystko zaplanowałam i przygotowałam. Bo wydawało mi się, że jestem gotowa na każdą ewentualność. A tu kicha! Wszystko nie tak - przynajmniej od pewnego momentu.

Tak, dzieci - ale i życie w ogóle - uczy elastyczności, pokory i tego, że w pewnych sytuacjach trzeba umieć wyluzować. Przecież stres tylko dodaje w tych momentach roboty (z trzęsących się rąk coś na pewno wypadnie i się stłucze).

Morał: muszę się nauczyć "wyluzowywać"".

*Tak, BLW jest nam bliskie, ale muszę się przyznać, że ze względu na drugą ciążę i pewne komplikacje, dużo rzeczy sobie odpuściłam, przynajmniej na pewien czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Za każde słowo - bardzo dziękuję.