poniedziałek, 31 marca 2014

Smoczek - samo zło, czy samo szczęście?

Oczywiście, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Opiszę jednak moje osobiste doświadczenia z tym dodatkiem.
I jeszcze to, jak się ma teoria do praktyki.


Teoria była prosta: 
karmienie w 100% naturalne, żadnych smoczków, w ciężkich chwilach kołyska, pierś... i damy radę.
Tymczasem praktyka odwróciła wszystko do góry nogami, potrząsnęła jeszcze (dla pewności, że nic nie pozostanie na miejscu, które zaplanowaliśmy i tak pięknie w wyobraźni poukładaliśmy).

Teraz z uśmiechem czytam na forach wpisy wzburzonych mam, które widziały, jak ktoś już w szpitalu dawał smoczek dziecku. Oj, gdybym ja go miała w szpitalu... jestem pewna, że użyłabym go zaraz pierwszej, najdalej drugiej nocy.  I to wcale nie dlatego, że uważam to za idealne rozwiązanie. Idealne jest takie, kiedy zarówno mama, jak i dziecko, zmęczeni porodem, śpią całą noc z przerwami na jedzenie.

Pamiętam te noce w szpitalu i stres, że nie mogę pomóc Małej oraz, że inne zmęczone mamy wraz ze zmęczonymi noworodkami nie śpią z naszego powodu - całą noc. Rybka uspokajała się ok. 6 - 7 rano. 
Gdybym wtedy miała smoczek... "nie zawahałabym się go użyć".

Pamiętam, że moja Rybka przez pierwsze kilka miesięcy płakała nadal całymi nocami. Nie pomagało częste karmienie (była niespokojna nawet wtedy), ani żadne inne sposoby, o których słyszeliśmy, czytaliśmy i próbowaliśmy. Z drugiej strony w dzień spała, jak aniołek, więc nie był to problem zdrowotny (może jedynie kolki - ale od pierwszego dnia?). Było to bardzo wyczerpujące - dla niej, dla nas i zapewne dla sąsiadów. 

Pierwszej nocy po powrocie ze szpitala podczas mojej "warty" (zmienialiśmy się po połowie nocy z Wielorybem) nie wytrzymałam i pierwszy raz podałam jej smoczek. Zadziałało. Nie był to może środek idealny, bo skutkował tylko przez chwilkę, ale rodzice płaczących noworodków wiedzą, jakim taka krótka chwila ciszy może być wytchnieniem dla zmęczonego rodzica.
Od tamtej pory smoczek wszedł w naszą codzienność na stałe. Okazało się, że Rybka ma silną potrzebę ssania (poza jedzeniem).

Rybka z nim zasypia, a też często jest to sposób na jej uspokojenie. Od pewnego czasu jest też to jej zabawka - lubi go sobie oglądać, przekładać w rączkach, czasem sama go sobie wkłada do buzi. 
Wiem, że ciężko byłoby mi bez niego i kiedy tylko okazuje się, że nie widzę go przypiętego do jej ubranka, zaczynam natychmiast szukać - żeby się nie zgubił... Tak, aż tak jest to dla mnie ważne.
Druga rzecz to to, że znam jej mimikę i kiedy widzę pierwszą minę wskazującą na awanturę, którą niekiedy potrafi zatrzymać potężna siła smoczka, sięgam właśnie po niego. Nie zawsze. Często.

I liczę się z niepochlebnymi komentarzami na temat mojego podejścia do tej sprawy.
Że nienaturalnie.*
Że wady zgryzu.
Że problemy z odstawieniem.

Spokój mojego dziecka i naszej rodziny przedkładam jednak chwilowo ponad to. Jak będzie na to czas - odstawimy (Rybka - fizycznie, a ja - psychicznie, jako deskę ratunku, nie ostatnią, bo ostatnią jest "samolocik" - specjalność Tatusia). 
Pewnie będą i z tym problemy, na co jestem przygotowana, bo tak się składa, że Rybka i ja często mamy pod górkę (to jakieś niepomyślne wyniki badań, to kolki, to AZS, to jeszcze, co innego). 
Dlatego jesteśmy zaprawione w boju i wiem, że przetrwamy.

Wiem, że opinie na ten temat są różne. Często - nieprzychylne. Pamiętam jednak o tym, że i specjaliści są w tym temacie poróżnieni. Byłam na wykładach z dwiema położnymi - jedna zachęcała do używania smoczka, druga - odradzała.

Pamiętam też słowa mojej znajomej (mamy trójki dzieci i pedagoga w jednym), której żaliłam się, że chciałam bez smoczka, ale nie wyszło.
"Smoczek możesz wyrzucić. Ręki nie urwiesz."
I cóż - zgadzam się, ponieważ sama pracowałam z dziećmi, które do piątego roku życia zasypiały z kciukiem w ustach (słodki widok, ale duży problem).

* Tak, tak, smoczek, to wcale nie wymysł naszych czasów. Ośmielę się powiedzieć, że w takiej, czy innej formie, istniał od zarania dziejów. Tak, my znamy jego silikonowy, czy gumowy wizerunek, nasze babki pamiętają wersję pieluszki z jakimś słodkim wsadem do ssania dla malucha. 

P.S. I tak oto dzieci nas uczą pokory... Plany, planami, a dzieci mają swoje ścieżki.
P.S2. Znów muszę dodać dla sprawiedliwości, że podziwiam rodziców, którzy sobie pewne rzeczy zaplanowali (jak wychowanie bez smoczka) i im wyszło. Ich dzieci też były dzielne! 

2 komentarze:

  1. Oj tak, dzieci uczą pokory wobec własnych planów :) Co do smoczka - nie używamy, bo i nie chcieliśmy i nie było takiej potrzeby. W skrajnych sytuacjach rączki, "konik", "huśtawka" pomagały. Obecnie nie ma skrajnych sytuacji, właściwie wystarczy wziąć na ręce czy dać cycusia. I tu wychodzi złota zasada, że każde dziecko nawet tych samych rodziców - jest inne. A co do kciuka to na szczęście takiego problemu nie ma. Co prawda jak dziecko odkryło, że ma rączki to często je wkładało do buzi (najlepiej kilka palców na raz ;) ale nie wygaszaliśmy tego i w tej chwili bardzo rzadko się zdarza by ręce lądowały w buzi. Jest tyle innych rzeczy ciekawszych - chociażby sznureczki od spodni itp. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się w 100%. Wspaniale, że udało się bez smoczka - gratuluję! :)

    OdpowiedzUsuń

Za każde słowo - bardzo dziękuję.