wtorek, 21 października 2014

Rodzic wie lepiej

Poruszałam już ten temat i to aż pół roku temu. 
Upływ czasu jedynie utwierdza mnie w tym przekonaniu.
Był taki czas, że radzono nam ciągle. Bezustannie. Miałam przykre wrażenie, że wszyscy (lub prawie wszyscy) myślą, że nie radzimy sobie z własnym dzieckiem. A może my sami za dużo mówiliśmy o problemach lub rzeczywiście radziliśmy sobie aż tak kiepsko? 
Nie wiem, może to ocenić tylko kompetentny ktoś z zewnątrz. Wiem jednak, że taka sytuacja jest mocno demotywująca. Człowiek stara się i stara, a i tak wychodzi źle...

Teraz, po pół roku, widzę to już inaczej. Człowiek stara się i stara, a i tak... nie dogodzi wszystkim! Bo mama zrobiłaby to tak, teściowa inaczej, babcia zupełnie nie tak, a dziadek jeszcze w inny sposób. Recepta: warto słuchać opinii i rad, bo mogą się przydać, ale wcale nie stresować się, jeśli u nas nie zdają egzaminu. Każde dziecko jest inne (kiedyś to sobie napiszę na ścianie) i metody mamy, teściowej, babci i dziadka mogą w tym przypadku wcale się nie sprawdzać. 

Pamiętam na przykład różne takie momenty, które wywołują we mnie rozbawienie, ale pewnie jakiś rok temu stresowałabym się, że rzeczywiście powinnam zrobić coś inaczej, niż robię. Teraz już chyba wyluzowałam. 
I tak jest lepiej.

Na przykład Dziadek Rybki zazwyczaj kiedy widzi ją przez chwilę, po pewnym czasie stwierdza: "O, jest śpiąca! Dziadek mówi Wam, że jest śpiąca!* O, już trze oczka/ziewa." Hehe! 
A Rybka owszem - czasem daje znać o tym, że jest śpiąca przez ziewanie lub pocieranie oczek, ale czasem ziewa dlatego, że właśnie przed chwilą wstała, albo jakoś tak - bez powodu, a pociera oczka, bo ją swędzą.

Teraz przykład zupełnie odwrotny. Jakiś czas temu zauważyłam, że Rybka zezuje. Wiem, że maluchy często robią zeza, ale jakoś czułam podskórnie, że w tym przypadku, to nie jest takie "niegroźne". Obie Babcie Rybki mówiły mi, żeby się nie przejmować, bo to minie. Lekarz powiedział - jeśli po roku zez będzie się utrzymywał, to trzeba z tym iść do okulisty. I co? I trzeba. Potwierdził to jeszcze jeden lekarz, badając ostatnio Rybkę.
Jasne, że w tym przypadku, to żadna satysfakcja z tego, że mam rację. Wolałabym nie mieć. Podaję to jednak jako przykład tego, że rodzice naprawdę znają swoje dzieci i czasem - mimo mniejszego doświadczenia niż otoczenie - potrafią lepiej zdiagnozować problem.  

Albo szereg rad, jak sobie urządzić wnętrze, jakie zabawki kupować dziecku, żeby sobie ułatwić życie. Na przykład chodzik. Kiedy opowiadałam o tym, że nie wiem, jak to będzie, kiedy Rybka zacznie chodzić, jak sobie poradzę z tym wulkanem energii, Babcia Rybki powiedziała: "wsadzi się ją do chodzika i będzie się bawić". Cóż, od razu odrzuciłam pomysł chodzika jako niezbyt dobry dla kości i stawów, ale druga rzecz, że wiem doskonale, że moja Rybka każdą (nawet ulubioną) zabawką jest w stanie zająć się tylko na chwilkę. I nawet, gdybym wsadziła ją do najatrakcyjniejszego chodzika, huśtawki, czy innego bujaczka, to maksymalnie mogłabym na tym zyskać jakieś 7 min. Przy dobrych wiatrach. I przy nieustannym towarzyszeniu Rybce (bujaniu, zagadywaniu, itp.). Czyli zasadniczo wyszło by na to samo. Tymczasem Wieloryb i całe jego rodzeństwo wsadzeni do chodzika pozwalali Mamie na ugotowanie obiadu i zrobienie wielu rzeczy w domu. Morał? Tak, znowu, każde dziecko jest inne.

Kiedy Rybka przez pierwsze miesiące praktycznie nie sypiała w nocy, tylko krzyczała na zmianę z jedzeniem, także otrzymywaliśmy szereg rad. Jedną z nich była moja ulubiona, że dzieciom w takich sytuacjach pomaga kładzenie ich na brzuchu. Terefere! Rybka położona na brzuchu denerwowała się tak, że krzyczała jeszcze bardziej.

Albo, chcąc uspokoić malucha, dziecko powinno się w coś ciasno owinąć, żeby czuło się jak w brzuchu mamy. Rybka od samego początku nie trawi jakiegokolwiek krępowania jej ruchów. Do niedawna nie pozwalała się nawet przytulać (na szczęście to już minęło), a nawet obecnie przewinięcie jej i przebranie graniczy z cudem (bo przecież trzeba ją na chwilkę unieruchomić).

Oczywiście z drugiej strony wiele takich informacji okazuje się pomocnych. 
Na przykład prosta sprawa, jak to, że - przy problemach z usypianiem malucha - nie powinno się dziecku zmieniać pomieszczenia. Tzn. śpi w swoim łóżeczku i jeśli chcemy, żeby spało, nie wynosimy go gdzie indziej. Musimy przeczekać w jednym miejscu, inaczej różne bodźce mogą sprawić, że dziecko jeszcze bardziej się rozbudzi. To się przydało. Konsekwentnie to realizowaliśmy i w końcu przyniosło efekty.

Albo które leki mogą pomóc w przeziębieniu u małego dziecka.
Albo co może uczulać malucha.
Albo w jaki sposób podać jedzenie przy rozszerzaniu diety. Od czego zacząć, jak przyrządzić, itp.
Albo który specjalista jest polecany.
I tak dalej. Pewnie, że mogłabym długo wymieniać.

Chcę tym samym powiedzieć, że doceniam, kiedy ktoś mówi mi ze swojego doświadczenia, co mu pomogło, bo może pomóc i mnie. Jednocześnie przez te kilkanaście miesięcy bycia mamą wypracowałam już w sobie mechanizm, że nie traktuję tych rad jako:
a) nieomylne
b) poddające w wątpliwość moje kompetencje
c) oznaczające, że zaraz mam rzucić swój dotychczasowy sposób postępowania.

Nie, teraz bardzo za nie dziękuję, wrzucam na półkę z rzeczami "do przemyślenia", czasem nawet zapisuję w kalendarzu Rybki (tak, chwalę się, prowadzę go już prawie 13 miesięcy i jestem dumna z tego, że nie porzuciłam go dotąd, choć czasu nieraz brak), a niejednokrotnie testuję. 

W końcu jednak doszłam do tego momentu, kiedy czuję, że czuję (heh) swoje dziecko. Długo to trwało, ale teraz czuję się też silniejsza. Myślę, że lepiej się porozumiewamy z Rybką, widzę ją 24 godziny na dobę i wydaje mi się, że trochę ją znam.

Pamiętam, jak dawniej smuciło mnie i denerwowało hasło: "matka wie najlepiej". Bo ja nie wiedziałam, co zrobić, żeby uspokoić Rybkę, żeby chciała spać, żeby jadła też spokojnie, żeby była radosna i szczęśliwa. Myślę, że to nie jest tak - ad hoc. A może inne mamy tak mają? Może. Ja wiem, że Rybka i ja musiałyśmy się siebie nauczyć. I ciągle się uczymy. I niech to trwa, bo jest wspaniale.

* Uwielbiam najbardziej ten fragment "Dziadek mówi Wam, że...". Naprawdę jakoś to miło odbieram w sensie, że Dziadek cieszy się, że jest dziadkiem. 



 

3 komentarze:

  1. Intuicja matki to potęga. Intuicja dziadka czasem też ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A wiesz, że u nas ostatnio Dziadek zakomunikował, że "Dziadek wymieni piecyk" - po czym Joasia,zaaferowana, oznajmiła mi: "Dziadek wymienia piecyk!" To oznacza, że że Dziadek jest dziadkiem na dwieście procent:)
    Wciąż notujesz? Jesteś moim niedoścignionym wzorem!
    A poza tym bardzo mi się podoba ten wpis. Podpisuję się czterema łapami. I ogonem też.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :D
      Dziadek jest dziadkiem absolutnym, bez dwóch zdań. :)
      Miło mi, że się podoba.
      P.S. Ogon też masz? ;)

      Usuń

Za każde słowo - bardzo dziękuję.