wtorek, 11 lutego 2014

Presja społeczna, tolerancja, bezradność

Pani z klasycznym brzuszkiem i... zapiekanką w ręce. Pani z małym dzieckiem - w chłodny dzień... na spacerze. Pani z małym dzieckiem, które bawi się... piaskiem, kamykami, a nie hipernowoczesnymi interaktywnymi zabawkami z świecącymi bajerami. Pani z małym dzieckiem, które... krzyczy i rzuca się po ziemi, bo mama nie kupiła lizaka (który kosztuje zaledwie kilkadziesiąt groszy). Dziwolągi jakieś, czy co?
Myślę sobie, że ciąża nauczyła mnie tolerancji - rodzicielskiej. To znaczy rozumiem, że każde dziecko jest inne i każdy rodzic też oraz, że ma inny pomysł na wychowanie (nie mówię o patologiach). I że pewne zachowania, które kiedyś oceniłabym negatywnie, teraz oceniam tak: "nie jestem w tej samej sytuacji. Nie wiem, jak sama bym się w niej zachowała." I że czasem rodzic przegrywa sam ze sobą - nawet jeśli założył sobie, że ma taką, a nie inną strategię... czasem po prostu brak konsekwencji, wiedzy, siły, snu.

Widzę, jak ciężko jest nie ulegać presji z zewnątrz (i wewnątrz też! - "jeśli zrobię tak, to znaczy, że jestem złą matką"). I wiem, że czasem - dla świętego spokoju - się jej ulega. Jednocześnie nie przestaje mnie to wkurzać. Zaczynam się uodporniać i radzić sobie z tym z uśmiechem. To moja jedyna broń. Widzę jednak, że nie jestem w tym odosobniona.

Koleżanka jest "na wylocie" - poród na dniach. Mniej więcej od połowy ciąży wie, że ma cukrzycę ciążową. To oznacza, że ma odpowiednią dietę - określone godziny jedzenia i określone produkty dozwolone i "zakazane". Mierzy sobie poziom glukozy we krwi. Dostaje zastrzyki. Słowem: same przyjemności. 
Mówi, że już nie chodzi w odwiedziny do znajomych. Dlaczego? Ano nasłuchała się już wystarczająco, że je za mało, że pewnie jej dziecko jest głodne, że co to za jedzenie i przecież jeden kawałeczek nie zaszkodzi...

A ona swoją dietę traktuje jak lekarstwo: coś, co pomaga jej dziecku. Tymczasem znajomi namawiają ją do postępowania zgodnie z fałszywą zasadą, że kobieta w ciąży powinna jeść za dwoje. I nie przyjmują do wiadomości, że ona jedynie postępuje zgodnie z zaleceniami lekarzy.
Nosz... Nie będę się wyrażać.

Rozumiem troskę. I to, że ktoś stara się pomóc. Że ma inne doświadczenia. No, ale właśnie: INNE! Słowo - klucz.

Kolejna sytuacja z serii "dobre rady". 
Powinniście sobie zawiązać czerwoną kokardkę przy wózku. - słyszę.
Nie jesteśmy przesądni. - odpowiadam, a jakże, z uśmiechem pełną gębą.
Jeśli ja nie ochronię mojego dziecka, jeśli nie zrobi tego jego Anioł Stróż, to czy zrobi to kawałek tasiemki? No, sorry. 
A że jesteśmy bardzo nie-przesądni, kiedy kupiliśmy używany wózek z przytwierdzoną czerwoną kokardką (o dziwo, w dodatku razem z medalikiem z Matką Boską!), kokardkę wyrzuciłam precz. Co więcej - Wieloryb zatroszczył się o inne czerwone dodatki, które mogłyby choćby przypominać swoim wyglądem magiczną kokardkę. Obciął. I oczywiście nawet w barze mlecznym słyszę porady o czerwonej kokardce. Odpowiadam jak wyżej z coraz szerszym uśmiechem. 

Koleżanka opowiada o niemowlaku w rodzinie, który jest obsypany zabawkami do granic możliwości. Że wszyscy wokół niego skaczą i że cierpi na nadmiar bodźców. I ja się całkowicie z nią zgadzam, że to za dużo. Że trzeba dać dziecku czas na samodzielne poznawanie świata, a nie zarzucać milionem hałaśliwych, rozbłyskających mnóstwem kolorów, interaktywnych zabawek, które jednocześnie uczą chodzenia, języków obcych i liczenia do 100. Wstecz oczywiście też. Ale z drugiej strony myślę sobie tak: a jeśli to dziecko jest spokojne tylko, jeśli się je czymś zajmie? Jeśli np. pozostawione same sobie - do samodzielnej eksploracji świata - płacze? Jeśli już próbowali inaczej, albo nie mają innych pomysłów? Już nie krytykuję.

Brat mówi bratu, że jego dziecko nie powinno oglądać tyle TV. Że szkodliwe i w ogóle (sama prawda). Potem sam ma dzieci. I co? I przestaje zwracać uwagę starszemu, a jego dzieci również uspokajają się przed szklanym ekranem. A dla rodziców to jedyna chwila na wykonanie podstawowych czynności domowych, porządki, obiad.

Też sobie myślę, że nie chcę, żeby moje dzieci spędzały większość czasu przed telewizorem, że nie zamierzam ich uszczęśliwiać tabletami zamiast mojego czasu poświęconego im, że nie podoba mi się wariactwo nowych zabawek i lalki - wampiry. I myślę sobie: u mnie tak nie będzie. Ja tego nie kupię. Ja tak nie zrobię. A skąd to wiem z taką pewnością? Może się okazać, że zrobię właśnie tak. Bo okaże się, że inne sposoby/pomysły nie działają. I że przegram sama ze sobą.

Jedno wiem na pewno. Zawsze będę chciała tylko DOBRA dla mojego dziecka. I myślę, że każdy normalny rodzic tego chce. 
Pamiętajcie o tym, drodzy komentatorzy i przekaziciele dobrych rad.

P.S. Tak jakoś to chaotycznie wszystko opisałam. Myślę, że to nie pierwszy i nie ostatni wpis tego rodzaju. Niestety. Wybaczyć musicie. Hm. Właściwie nie musicie... ale zapraszam, mimo to. 
P.S 2. Dwóch rzeczy w ciąży nie toleruję: alkoholu i nikotyny. Całą resztę chyba jestem w stanie zrozumieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Za każde słowo - bardzo dziękuję.