czwartek, 10 grudnia 2015

Moc tulenia

Bardzo lubię ten etap rozwojowy, na którym teraz znajdują się moje dziewczyny. Rybka już mówi, ale jeszcze nie pyskuje, a Mała co prawda bije i gryzie, ale skubana, ma w sobie przy tym tyle uroku, że jakoś uchodzi jej to na sucho...

A przy tym jest jeszcze jedna, wyjątkowa sprawa.
Moc tulenia. 

Pamiętam, że Rybka była bardzo nietypowym niemowlęciem. Nie lubiła być przytulana. Noszona na rękach - tak, ale bez przytulania. Swego czasu zastanawiałam się nawet, czy to nie jakieś problemy z integracją sensoryczną. Jakoś około roku zaczęło jej się to zmieniać. Sama zaczęła się we mnie wtulać. Pamiętam, że nawet Wam o tym pisałam z radością.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że zaczęło się to rozwijać. Dziś już całkiem jasno okazuje pozytywne emocje. Przytula, całuje, wdrapuje się na kolana, mówiąc "mamy" - że jest moja. Uwielbiam te chwile, te słowa. Chyba szczególnie przez to, że początki miałyśmy trudne. Że wtedy nie doświadczyłam tej czułości niemowlęcia, które poza matką świata nie widzi.
No, cóż, Rybkę interesował głównie świat, a matka była cały czas, więc wiadomo - nuda.

Mała natomiast jest takim "dzidziusiem". Miała etap, że nikt poza mną nie mógł jej nawet wziąć na ręce, pozwalała na to czasem Wielorybowi, ale tylko na chwilę. Jednocześnie, kiedy ją podnosiłam, bardzo mocno wtulała się we mnie, jakbyśmy były nierozłącznym organizmem. Wiem, że wiele mam to przeżywa na co dzień, ale dla mnie to była nowość. Coś pięknego, właśnie świadomość, że jestem dla kogoś całym światem. 
Dziś Mała już bardziej otworzyła się na innych, ale nadal zajmuję tę wyjątkową pozycję mamy.

Nie piszę Wam o tym po to, żeby chwalić się sama przed sobą i przed Wami, bo to nie powód do chwalenia, ale raczej, by opisać jeszcze jedną, wynikającą z tego rzecz.

Matka (i ojciec, ale piszę o sobie) ma wyjątkowy przywilej. Jest dla swojego dziecka jedyna na świecie. Kiedy jest radosne, to ona tę radość jako pierwsza dostrzega (powinna!). Kiedy coś mu się stanie, chce do mamy. To ona daje mu poczucie bezpieczeństwa.

I dlatego, nawet w chwilach smutku moich dzieci, kiedy mnie również jest smutno, jednocześnie mam poczucie tej wyjątkowości. Ten ich smutek jest moim smutkiem. To do mnie przychodzą się wyprzytulać i - co mnie zawsze zadziwia - potem zwykle jest im lepiej. Moje zwykłe przytulenie ma dla nich taką moc! 
Jasne, że nie zawsze pomaga, czasem sprawa jest trudniejsza i trzeba się trochę nakombinować, żeby smutki maluchów zniknęły. W większości jednak przypadków przytulenie mamy jest lekiem na zadrapanie, katar, popchnięcie przez siostrę, czy rozwaloną zabawkę. Niesamowite, prawda?
Mamy leczniczą moc.

Czas. Ten, który tak szybko ucieka. Który sprawia, że moje dziewczynki, maleńkie, których jeszcze tak niedawno wcale nie było, są teraz już całkiem duże. Chodzą, komunikują się (choć po swojemu), czasem nawet razem bawią. Mam świadomość, że w mojej matczynej perspektywie - jutro pójdą do szkoły, a pojutrze przedstawią mi narzeczonego.  

I w to moje "jutro" cudowna, szczera czułość małego dziecka zniknie. Może źle się wyraziłam, może nie zniknie, a przerodzi się w coś innego, ale fakt faktem - zbuntowane nastolatki nie będą już raczej chciały przytulać się do mamy. 
Trochę mi będzie smutno. Dlatego teraz muszę je wyprzytulać na zapas.
I Wam też polecam. 

Przekażcie swoim dzieciom jak najwięcej ciepła. Niech czują, że są kochane, bo to im zostanie nie tylko na teraz, ale także na to nasze matczyne, przerażające "jutro" i "pojutrze"...

A ja zaraz idę spać i na pewno w nocy usłyszę jakieś "tup, tup, tup" małych stópek, kierujących się z łóżeczka w stronę mojego materaca, ewentualnie hasło: "mamyyyy!", czy też wygłodniałe matczynego mleka: "AMMM!". 
A potem zasną, przytulone do mnie z obydwu stron. 

Uwielbiam to*.

*Chociaż czasem kończy się to moim niewyspaniem, no ale w końcu coś za coś. 

2 komentarze:

Za każde słowo - bardzo dziękuję.