sobota, 28 września 2013

Nie jak w kinie

Na filmach to wygląda tak:
zbliża się happy - end. Najczęściej miejsce jest "niespodziewane". Główna zainteresowana mówi: "wody mi odeszły" i wszyscy pędzą na złamanie karku do szpitala, gdzie po kilku parciach, lekarz stwierdza: "Widzę główkę". I jeszcze jeden raz - i już - dziecię wychodzi piękne, czyste, aż dziwne, że w ogóle krzyczy. Mamusia bierze malucha na ręce, tatuś gładzi ją po ułożonych twarzowo włosach. Zbliżenie na szczęśliwą rodzinkę (czy ktoś tę panią w ogóle zszyje?) i napisy końcowe.
Łącznie: jakieś pół godziny.



A rzeczywistość nieco się różni.
W naszym przypadku zaczęło się od skurczy o 1 w nocy z piątku na sobotę. Ale nic, przeszło, zasnęłam. W sobotę jednak trwało to dalej i już bardziej regularnie. Cały dzień zastanawialiśmy się - już, czy nie już? Ciepła kąpiel nieco pomogła. Było różnie. Ok. 20:00 wylądowaliśmy w szpitalu. Usłyszałam od położnej: "Phi! To nie są żadne skurcze! Jakby pani miała skurcze, to by pani ze mną nie mogła rozmawiać!" Wracamy. Zwijam się, nie mogę sobie znaleźć miejsca. Kąpiel już nie pomaga. O 2 w nocy znów w szpitalu. Położna już nie zadaje żadnych pytań, tylko wysyła mnie prosto na porodówkę (oczywiście najpierw między jednym a drugim skurczem wypełniam pliczek dokumentów. PISEMNIE!)
Na porodówce znów zestaw ankiet i "zgód" do wypełnienia. PISEMNIE! (Spróbuj w tym stanie zrozumieć, co czytasz i podpisujesz.) Badania. Lewatywa. Śluz. I... czekanie. I jeszcze czekanie. Dalej czekanie. Z każdym badaniem nadzieja, że może już blisko. Ale nie. Po kilku godzinach zaledwie 3 cm. 
I tak czekaliśmy, wdychając gaz rozweselający (wcale nie żartuję). Potem wielka ulga - znieczulenie. 2 godziny luzu. Potem dokładka. Odejście wód płodowych. A cała akcja rozpoczyna się dopiero w niedzielę ok. 14:00. Już bez znieczulenia. Rozcięcie tu i ówdzie... Mocne parcie powoduje wybroczyny - pękające naczynka na całej twarzy mamy (wygląda potem jak ospa). 
Po pół godziny - Rybka wyskakuje. I krzyczy. Głośno! Uffff! Radość!
Tata przecina pępowinę.
Rybka przytulona do mamy. Zważona, zmierzona. 
I dalej - brrr - zszywanie mamy. Na szczęście ze znieczuleniem. 
Poród (licząc od początku rozwarcia): 12, 5 godziny.
Łącznie (od bólów przepowiadających): 37, 5 godziny.

I w czym to przypomina idyllyczny obraz z amerykańskich filmów?
Ale było pięknie. I cudownie. I wspaniale.
I... na szczęście już po!   

2 komentarze:

  1. Tak, to wypełnianie papierów (Pesel? Numer telefonu męża? Poważne choroby w rodzinie?) miedzy skurczami to jest bardzo zabawna sprawa.

    A wiesz, że poznałam w szpitalu kobietę, która urodziła prawie jak na amerykańskim filmie? Pierwszy poród miała indukowany, ze znieczuleniem oczywiście, i nie wiedziała, jakie mają być skurcze. Miały boleć, ale nie bolały, a jak zaczęły, nawet sukienki w szpitalu nie zdążyła zdjąć i juz miała dziecko na rękach.

    OdpowiedzUsuń
  2. No, proszę. To widać są i takie porody. :)

    OdpowiedzUsuń

Za każde słowo - bardzo dziękuję.