wtorek, 9 grudnia 2014

Emocje

Zawsze wydawało mi się, że należę do osób raczej stabilnych emocjonalnie. Nie mówię o szaleńczych napadach śmiechu, które do pewnego czasu były moim znakiem rozpoznawczym (z wiekiem zdarzają się rzadziej), ale o takiej standardowej mojej "formie". 
Tymczasem to, co zrobiły ze mną ciąże, a może raczej dzieci, sprawia, że patrzę w lustro i sama siebie nie poznaję.

Pierwsza z zauważalnych u mnie zmian, to wyjątkowo wysoki poziom stresu, związany z jazdą samochodem. Nie, nie... nie chodzi mi nawet o prowadzenie auta. Wystarczy, że siedzę obok kierowcy (którego znam i uważam, że dobrze jeździ, żeby nie było wątpliwości). I co? I odczuwam lęk. Każdy pojazd, nadjeżdżający ze strony przeciwnej odbieram jako zagrożenie, wydaje mi się, że zaraz w nas wjedzie, że już nie wspomnę o tym, co sobie myślę o kierowcach wszystkich samochodów w promieniu jednego kilometra... Oczywiście to jakieś dziwne spekulacje, wizje jak z horroru, ale naprawdę tak mam. 
Wydaje mi się, że odkąd urodziłam dziewczynki czuję się odpowiedzialna za czyjś los tak bardzo, że w każdym drobiazgu upatruję zagrożenie. Z drugiej strony poza "asfaltem" zachowuję się chyba w miarę normalnie. A może to tylko mnie się tak wydaje?

Druga zmiana - która była dla mnie wielkim zaskoczeniem - to huśtawka nastrojów, występująca u mnie na kilka dni po porodzie. Co ciekawe, pojawiła się tylko po urodzeniu Małej (czyli cięciu cesarskim). Pamiętam to jednak jako czas ciągłego płaczu (współczuję moim najbliższym). 
Ryczałam jak bóbr z każdego możliwego powodu, albo nawet bez. Najpierw zaraz po powrocie ze szpitala - że nie mamy jeszcze wózka (który był dawno zamówiony, ale nie dotarł). Potem, że łóżeczko dla Małej stoi w innym pokoju, niż powinno. Potem, bo stęskniłam się za Rybką, a ona właśnie śpi (bardzo chciałam się z nią przywitać). Potem, że Mama myśli, że mi smutno (bo - uwaga - płaczę). Potem, bo Rybka i Mała nie chciały spać... I jeszcze kilka innych takich.
To wszystko tylko w ciągu pierwszego wieczora po powrocie ze szpitala. A następne dwa dni przedstawiały się podobnie - czyli albo łzy albo nagła mobilizacja, mycie twarzy, a nawet podciągnięcie rzęs tuszem, żeby wyglądać lepiej, niż się czułam (tak, tusz spływał z najbliższym wodospadem łez).
Zdawałam sobie sprawę, że nie panuję nad sobą ze względu na hormony i tłumaczyłam to otoczeniu, jednak mam świadomość, że te dni i tak dla innych były bardzo trudne ze względu na mnie. Smutna to świadomość, bo jednak nie wszystkim łatwo było zrozumieć, że to po prostu burza hormonalna i rozładowanie napięcia po dotychczasowym stanie bycia cały czas w gotowości i myślach, że trzeba sobie poradzić z nowymi obowiązkami. Rozumiem jednak, że tak łatwo ze mną wtedy nie było. Z każdym dniem jednak na szczęście było lepiej.

W tym czasie jednak byłam bardzo zamknięta na cały świat, zawinęłam się w swój kokon, lałam łzy i - teraz myślę - że najwyraźniej takie oczyszczenie było mi potrzebne (od kilku dni - czyli w miesiąc po porodzie - odczuwam za to dziwny stan, pt. "mogę wszystko", najchętniej wysprzątałabym pół domu, zszyła wszystkie ubrania, które na to czekają, przerzuciła przepisy ze szwendających się tu i ówdzie karteluszków do zeszytu kuchennego, upiekła kilka ciast i wydała przyjęcie... na szczęście moje dzieci wiedzą, że mamusia teraz potrzebuje zająć się głównie nimi oraz odpocząć w międzyczasie i hamują te dziwne fantazje...).

Przypomina mi się przy okazji, co opowiadała moja koleżanka po własnym cięciu cesarskim. Podobno dwa dni później przeżyła - jakby to nazwać - jakieś nagłe załamanie nerwowe, pojawił się histeryczny płacz, trudności ze złapaniem oddechu, ogólne osłabienie... Po interwencji położnych, ziółkach i kilkunastu minutach przeszło. 
I podobno po "cesarce", to nic dziwnego, tak się po prostu zdarza, to efekt działania hormonów, przechodzenia znieczulenia i szoku organizmu (nie ma to jednak, jak natura, która radzi sobie ze wszystkim po swojemu).

Wywnętrzniam się tak tutaj, ale myślę, że jeśli któraś mama spodziewa się dziecka, to może przyda jej się taka historia, żeby mogła uprzedzić innych, że do kobiety po porodzie bez kija nie podchodź.
Przynajmniej do kilkunastu dni po. Teraz do mnie już można.
Zapraszam.
  

4 komentarze:

  1. hihih, do mnie w ciąży można było podchodzic spokojnie, ale za to całe życie jestem taka, że od rana raczej "bez kija" nie da rady :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziewczyno przecież Ty dopiero co urodziłaś! Daj sobie te 6 tygodni na powrót do względnej normy. To wszystko mija, stabilizuje się. Będzie dobrze :).

    OdpowiedzUsuń
  3. Już jest dobrze, spokojnie i radośnie. :)

    OdpowiedzUsuń

Za każde słowo - bardzo dziękuję.